Nugent Miller schylił się i odgiął delikatnie nożem liście i gałązki.
Dokładnie oglądał ślady - świeże ślady małych stóp. Może stóp kobiecych?
Patrząc na te ślady Miller nieomal widział, jak wyrasta z nich
kobieta. Widział aż nazbyt realistycznie wysoko sklepioną stopę, wąską
kostkę i szczupłe, złociste nogi. Obrócił wyimaginowaną kobietę na wyimaginowanym
postumencie i podziwiał długą, wdzięczną linię jej pleców. Widział...
- Dosyć - rzekł sobie.
Nie miał innych dowodów, tylko te ślady. Nadzieja mogła być niebezpieczna,
pożądanie mogło zakończyć się katastrofą.
Był wysokim, szczupłym, mocno opalonym mężczyzną o posępnej twarzy.
Miał na sobie sportowe buty, luźne spodnie koloru khaki i niebieską koszulkę
polo, na grzbiecie plecak, a w ręce licznik Geigera. Na nosie - okulary
w rogowej oprawce. Z lewej strony oprawka złamała się - zreperowałją gałązką
i sznurkiem. Drutem wzmocnił połączenie nad nosem. Okulary wyglądały solidnie,
ale wciąż im nie dowierzał. Miał dość krótki wzrok. Jeśliby zbiły się szkła,
nigdy nie zdołałby ich zastąpić. Czasami dręczyły go koszmary, w których
okulary spadały mu z nosa. Sięgał po nie, nie trafiał, a one spadały w
dół zbocza, koziołkując w powietrzu.
Wcisnął je mocniej na nos, przeszedł kilka metrów i znów zbadał
dokładniej grunt. Wykrył trzy, może cztery grupy śladów, odciśniętych prawdopodobnie
niedawno.
Zadrżał. Przykucnął przy śladach i napomniał się, że nie powinien
żywić żadnych nadziei. Ludzie, którzy zostawili te ślady, prawdopodobnie
już umarli.
Musiał jednak mieć pewność. Wyprostował się i zaczął iść za śladami.
Prowadziły przez ugór na skraj lasu. Przystanął na chwilę i nadsłuchiwał.
Był cichy, piękny wrześniowy poranek. Słońce prażyło jałowe pola,
światło odbijało się od gołych białych gałęzi lasu. Jedynymi słyszalnymi
dźwiękami były zmęczone westchnienia wiatru na tle tykającego licznika
Geigera.
- Odczyt w normie - rzekł do siebie Miller. - Ci, co tędy szli,
musieli posiadać geigera.
Ale może nie używali go prawidłowo. Może byli skażeni, może umierali
na chorobę popromienną. Nie mógł pozwolić sobie na nadzieję. Wytrwał tak
długo przy zdrowych zmysłach dzięki temu, że starał się niczego nie oczekiwać,
niczego nie chcieć, niczego nie pożądać.
- Jeśli są martwi - rzekł do siebie - urządzę im przyzwoity pogrzeb.
Myśl ta odpędziła złe demony nadziei i pożądania.
W lesie, na poszyciu stracił ślad. Próbował iść w tym samym kierunku,
ale licznik zaczął wściekle grzechotać. Wybierał kierunki pod kątami prostymi,
trzymając przed sobą geigera. Kiedy minął skażone miejsce, znowu się obrócił,
dokładnie o kąt prosty i szedł równolegle do kierunku szlaku. Starannie
liczył kroki. Nie wyszłoby mu na zdrowie, gdyby wpadł w kieszeń promieniowania,
bez jasnej drogi na zewnątrz. Zdarzyło mu się to trzy miesiące temu i baterie
licznika prawie się wyczerpały, nim znalazł wyjście. Nosił teraz w plecaku
baterie zapasowe, ale niebezpieczeństwo nadal istniało.
Po dwudziestu metrach znowu skręcił, przeciął ścieżkę i wolno
maszerował, obserwując grunt.
Miał szczęście. Znalazł znowu ślady, a obok nich fragment tkaniny
zaczepiony o krzak jeżyn. Ślady wyglądały na bardzo świeże. Czyżby mógł
sobie pozwolić na odrobinę nadziei?
Nie, jeszcze nie. Wciąż pamiętał wydarzenie sprzed prawie pół
roku: wdrapał się wtedy na niewielką skałę, by złupić sklep na jej szczycie;
o zachodzie znowu zszedł ze skały a u jej stóp znalazł ciało jakiegoś mężczyzny.
Był martwy zaledwie od kilku godzin. Do ramion miał przytroczony pistolet
automatyczny i strzelbę, kieszenie wypchane granatami. Nie ochroniły go
przed najbardziej subtelnym z wrogów: mężczyzna zabił się sam. Wciąż trzymał
w dłoni jeszcze ciepły rewolwer.
Widocznie szedł za śladami Millera. Kiedy dotarł do podnóża skały
z piaskowca, ślad się urwał. Może wytrzymałość mężczyzny nadszarpnęły poparzenia
radiacyjne na piersi i ramionach? Może w chwili gdy rozwiały się jego nadzieje
- ślady zniknęły przy litej skale - ostatnia kropla przepełniła czarę.
Tak czy inaczej, strzelił sobie w łeb u stóp skały. Zabiła go nadzieja.
Milier pochował mężczyznę, zdejmując z niego przedtem cały rynsztunek.
Rozmyślał o broni przez większość dnia. Kusiło go, by ją zatrzymać. Mogła
się bardzo przydać w tym porozbijanym nowym świecie.
W końcu postanowił jej nie brać. Nie miał zamiaru naruszać zasad,
których konsekwentnie przestrzegał przez całe życie. Zwłaszcza po tym,
co widział. Ponadto broń, w takich czasach jak te, była zbyt niebezpieczna
dla jej właściciela. Wrzucił ją więc do najbliższej rzeki.
To wszystko wydarzyło się niecałe pół roku temu. A teraz Miller
sam szedł za śladami, po cienkiej warstwie iłów leśnych, do wąskiego strumienia.
Kiedy go przekroczył, mógł policzyć na gęstej glinie pięć różnych grup
śladów. Były tak świeże, że w ich wgłębienia wciąż ściekała woda. Ludzie
musieli tędy przechodzić nie później niż trzydzieści minut temu.
Czuł, jak budzą się w nim demony pożądania i nadziei. Chyba nie
byłoby aż tak nierozsądne, gdyby teraz wziął pod uwagę możliwość spotkania
ludzi? Owszem, byłoby aż tak nierozsądne. Spuszczone ze smyczy demony,
gdy doznają zawodu, zwracają się przeciw tobie, tak jak zwróciły się przeciw
mężczyźnie u stóp piaskowcowej skały. Nadzieja i pożądanie były jego najbardziej
niebezpiecznymi wrogami. Nie ośmielał się wypuścić demonów z zakorkowanej
butelki w głębi swego mózgu.
Pomaszerował żwawo po ścieżce. Ponieważ ślady stawały się coraz
świeższe, wnioskował, że posuwa się szybciej niż domniemana grupa ludzi.
Jego geiger cykał do siebie z zadowoleniem, kontent z niskiego poziomu
radiacji. Ludzie przed nim - jeśli nadal żyli - musieli używać licznika
przy wyborze drogi.
Przeżyć było tak łatwo, naprawdę. Ale tak niewielu zdołało to
zrobić.
Miller wiedział, że nadchodzi koniec, kiedy chińscy komuniści
przeprowadzili zmasowany atak na Tajwan. Na początku wyglądało to na wojnę
lokalną, tak jak wściekła wojenka tocząca się w Kuwejcie czy akcja policyjna
ONZ na granicy turecko-bułgarskiej.
Ale to właśnie było o jedną wojnę za dużo. Traktaty łańcuchowo
wciągały w konflikt jeden kraj za drugim. Nie użyto jeszcze broni jądrowej,
ale było jasne, że to tylko kwestia czasu.
Nugent Miller, adiunkt, wykładowca historii starożytnej w Laurelville
College w Tennessee, dostrzegł złowieszczy napis na ścianie i zaczął zakładać
skrytki zjedzeniem w Pieczarach Laurelville. Miał wtedy trzydzieści osiem
lat i był zapamiętałym, urodzonym pacyfistą. Kiedy systemy wczesnego ostrzegania
przysłały wiadomość o niezidentyfikowanych rakietach nadlatujących z północy,
Miller był już spakowany i gotowy.
Natychmiast pomaszerował do Pieczar. Jedno z wejść znajdowało
się tylko o kilometr od college'u. Zdziwił się, że dołączyło do niego tylko
około pięćdziesięciu studentów i pracowników. Ostrzeżenie było przecież
dostatecznie jasne.
Bomby spadły i zapędziły grupę głębiej w labirynt komór i tuneli. Po
tygodniu bombardowanie ustało. Ci, co przeżyli, ruszyli ku powierzchni.
Miller zmierzył promieniowanie przy wejściu na zewnątrz i stwierdził,
że jest zabójcze. Nie mogli wyjść. Jedzenie już się skończyło, a odpady
radioaktywne przesączały się do pieczar, wpędzając ludzi głębiej.
Zanim upłynęły cztery tygodnie, trzydzieści osiem osób umarło z głodu.
Promieniowanie przy wlocie do jaskini nadal miało zbyt wysoki poziom, by
można było wyjść. Miller postanowił zejść niżej poziomy i odnaleźć wciąż
nie tkniętą skrytkę z żywnością. Trzech innych zdecydowało się mu towarzyszyć.
Pozostali woleli zaryzykować chorobę popromienną i wyrwać się na zewnątrz.
Miller z przyjaciółmi zeszli się głęboko w czerń jaskiń. Byli
bardzo słabi i żaden z nich nie miał doświadczenia grotołaza. Dwóch zginęło
pod spadającymi kamieniami. Miller z drugim mężczyzną uparcie trzymali
się życia. Nie zdołali odszukać skrytki z żywnością. Odkryli jednak strumień
czarnej wody, a w nim świecące punkty płynących ryb. Ślepych ryb, spędzających
całe życie w pieczarach. Łowili, ale nic nie złapali. Dopiero po kilku
dniach Miller zdołał przegrodzić odnogę strumienia, złapać w pułapkę kilka
ryb i wyciągnąć je na brzeg. Ale wtedy jego przyjaciel był już martwy.
Miller mieszkał przy strumieniu i ulepszał sposoby połowu ryb.
Śledził upływ czasu, najlepiej, jak mógł, i raz na tydzień wyłaził z trudem
na powierzchnię, by sprawdzać poziom promieniowania. Dopiero po dwunastu
tygodniach poziom ten spadł na tyle, że opuszczenie jaskiń było możliwe.
Nigdy nie spotkał już nikogo z tych, którzy zeszli z nim do jaskini,
chociaż znalazł kilka ich ciał.
Na zewnątrz, wszędzie próbował szukać ludzi. Jednak większość
z tych, którzy przeżyli bombardowanie wodorowe, dopadła choroba popromienna.
Bardzo niewielu zaopatrzyło się w liczniki Geigera czy zapasy jedzenia.
Wszyscy lub prawie wszyscy wyruszyli na poszukiwanie żywności, zanim jeszcze
promieniowanie spadło do znośnego poziomu. Z pewnością niektórzy przetrwali.
Ale gdzie, gdzie?
Szukał przez kilka miesięcy. Potem przestał. Przypuszczał, że
jacyś ludzie przeżyli w zakątkach Afryki, Azji, w Ameryce Południowej.
Nigdy ich nie zobaczy. Może pewnego dnia znajdzie kilku na kontynencie
północnoamerykańskim. Może nie. Tymczasem sam musi przetrwać.
Trwał, wędrując jesienią na południe, a wiosną wracając na północ
- spokojny człowiek, który nigdy nie pragnął wojny, który do zabijania
czuł wstręt, jaki wielu udawało, ale niewielu rzeczywiście podzielało.
Hołdował swym dawnym przyzwyczajeniom, jak gdyby bomby nigdy nie spadły.
Czytał znalezione książki i mając wyrzuty sumienia, zbierał malowidła i
rzeźby wykradane widmowym opiekunom pustych galerii.
Nugent Miller już na długo przed drugą wojną światową obiecał
sobie, że nigdy nie zabije żadnego ze swych bliźnich. Teraz, po trzeciej
wojnie światowej nie widział powodu, by zmieniać to postanowienie. Był
typem spokojnego, chłopięcego wykładowcy, który przeżył śmierć najbardziej
przystosowanych który, po strasznym zniszczeniu świata wciąż był pełen
szczytnych postanowień ideałów. Okoliczności zmusiły go do stłumenia pragnień
i porzucenia nadziei.
Ślady wiodły przez rzadkie poszycie, wokół obrośniętego mchem
granitowego głazu. Usłyszał jakieś dźwięki.
- Poryw wiatru - rzekł sobie.
Obszedł głaz i przystanął. Przed nim, w odległości zaledwie kilku
metrów, znajdowało się pięcioro ludzi. Jego wygłodzonym oczom wydawali
się tłumem, armią, mrowiem. Obozowali wokół niewielkiego ogniska. Przyswojenie
takiego mnóstwa informacji zajęło mu kilka sekund.
- O, do licha - rzekł jeden z tamtych.
Miller dostroił się. Jeszcze raz ogarnął wzrokiem całą scenę.
Pięć osób, same kobiety. Pięć kobiet ubranych w wystrzępione dżinsy i drelichowe
kurtki, z plecakami rozłożonymi obok na ziemi. O plecaki opierały się prymitywne
dzidy.
- Kim pan jest? - spytała jedna z kobiet. Była najstarsza, może
piędziesięcioletnia. Niska, krępa, silnie zbudowana kobieta, o kwadratowej
twarzy i siwoszarych włosach. Miała silnie umięśnione ramiona i brązową,
muskularną szyję. Na jej nosie niedorzecznię sterczały binokle z pękniętym
jednym szkłem.
- Mówić pan nie umie? - spytała ostro kobieta.
- Owszem, umiem - odparł Miller. Przepraszam, byłem zaskoczony.
Jesteście pierwszymi kobietami, jakie widzę od bombardowania.
- Pierwszymi kobietami? - spytała ostro - A widział pan mężczyzn?
- Tylko martwych - wyjaśnił Miller.
Odwrócił się i spojrzał na pozostałe cztery. Były młode, gdzieś
około dwudziestki, wydały mu się niebywale piękne. Bez wątpienia różniły
się bardzo między sobą, ale dla Millera, który natknął się na nie jak na
nieznaną rasę, byty wszystkie jednakowe w swej obcości. Cztery piękne stworzenia,
złotoskóre i długonogie, z wielkimi, spokojnymi lamparcimi oczyma.
- Więc jest pan jedynym mężczyzną w okolicy - stwierdziła starsza
kobieta. - Cóż, nie będzie z tym żadnego problemu.
Dziewczęta milczały. Gapiły się na niego. Miller czuł coraz większe
skrępowanie i zażenowanie. Rozważał całą odpowiedzialność, jaka dla niego
wynikała z tej sytuacji. Myśli tę podniecały, a zarazem wprawiały go w
zakłopotanie.
- Możemy równie dobrze dokończyć formalności prezentacji - powiedziała
starsza kobieta rzeczowym tonem. - Nazywam się panna Denis.
Miller czekał, ale panna Denis nie przedstawiła dziewcząt.
- Nazywam się Nugent Miller - powiedział.
- Cóż, panie Miller, jest pan pierwszą osobą, jaką spotkałyśmy.
Nasza historia brzmi naprawdę bardzo prosto. Kiedy usłyszałam ostrzeżenia,
zabrałam dziewczyny na najniższy poziom piwniczny w naszej szkole. To znaczyy
w Szkole Charleton-Yaness Dla Młodych Dam. Jestem... byłam nauczycielką
etykiety.
Koleżanka, pomyślał Miller z przekąsem.
- Oczywiście - ciągnęła panna Denis - wyposażyłam schron w zapasy żywności,
jak to powinna zrobić każda przezorna osoba. Ale niewielu to zrobiło. Miałam
kilka liczników Geigera, z których działaniem i obsługą się zapoznałam.
Niektórzy nierozsądni ludzie uparli się, by wyjść ze schronu natychmiast
po ustaniu bombardowania. Ja zdołałam przekonać te dziewczęta o niebezpieczeństwach
promieniowania. Byłyśmy zmuszone opuścić piwnice i schronić się w systemie
kanałów poniżej.
- Jadłyśmy szczury - wyjaśniła jedna z dziewcząt.
- Owszem, Suzie - rzekła panna Denis.
- Jadłyśmy szczury i byłyśmy szczęśliwe, że je mamy. Kiedy promieniowanie
spadło ddh bezpiecznego poziomu, wyszłyśmy. Od tamtej pory wiedzie nam
się bardzo dobrze.
Dziewczęta przytaknęły. Wciąż obserwowały Millera lamparcimi
oczyma. I Miller też je obserwował. Zakochał się we wszystkich jednocześnie,
i najzupełniej szczerze, zwłaszcza w Suzie, ponieważ miała jakieś imię.
Ale nie zakochał się w przysadzistej, silnorękiej, rzeczowej pannie
Denis.
- Moje własne doświadczenia są podobne - stwierdził Miller.-
Poszedłem do Jash Laurelville. Nie znalazłem żadnych szczurów, ale jadłem
jakieś ryby o bardzo dziwnym wyglądzie. Przypuszczam, że powinniśmy zadać
sobie pytanie, co robimy?
- Naprawdę? - spytała panna Denis.
- Tak sądzę. My, którzy przeżyliśmy, powinniśmy trzymać się razem,
by sobie wzajemnie pomagać i podtrzymywać na duchu. Pójdziemy do waszego
obozu czy do mojego? Czy wiele nazbierałyście? Ja robiłem to dosyć intensywnie.
Zgromadziłem bibliotekę, trochę malowideł i niezły zapas żywności.
- Nie - odrzekła panna Denis.
- Cóż, skoro obstajecie przy swoim obozie...
- Właśnie obstajemy. Nasz obóz. I my same. To znaczy bez pana,
panie Miller.
Miller nie wierzył własnym uszom. Spojrzał na dziewczęta. One
spojrzały na niego czujnie, bez żadnego wyrazu na twarzach.
- Ale posłuchajcie - przekonywał Miller - potrzebujemy przecież wzajemnej
pomocy i duchowego wsparcia...
- A pod tymi pojęciami rozumie pan samczą chuć - stwierdziła
panna Denis.
- Nie miałem na myśli niczego podobnego - rzekł Miller. - Jeśli
pani nalega, by teraz o tym rozmawiać, przypuszczam, że po prostu pozwolimy,
by rzeczy potoczyły się naturalnym biegiem.
- Rzeczy potoczyły się już naturalnym biegiem. To jedynie słuszny
bieg. Jest nas tu pięć kobiet. Razem radziłyśmy sobie doskonale przez ostatnie
miesiące. Prawda, dziewczęta?
Dziewczęta przytaknęły, ale oczy miały wciąż utkwione w Millerze.
- Nie potrzebujemy - oświadczyła panna Denis - ani pana, ani
żadnego innego mężczyzny. Nie potrzebujemy i nie pragniemy.
- Chyba nie rozumiem - rzekł Miller, chociaż właśnie zaczynał
to rozumieć.
- Mężczyźni są odpowiedzialni za to wszystko - rzekła panna Denis.
Grubą dłonią uczyniła wszechogarniający gest. - Mężczyźni sprawowali rządy,
mężczyźni byli żołnierzami i fizykami jądrowymi, mężczyźni rozpoczęli wojnę,
która zlikwidowała większość rasy ludzkiej. Już przed bombardowaniem zawsze
uprzedzałam moje dziewczęta, by strzegły się mężczyzn. Mówiono wiele bzdur
o równości płci. W praktyce kobieta, była wciąż częścią dobytku mężczyzny
i jego zabawką. Ale w normalnych czasach nie mogłam w pełni wykładać moich
teoria. Szkoła by na to nie pozwoliła.
- Potrafię to zrozumieć - odparł Miller.
- Teraz już czasy nie są normalne. Wy, mężczyźni, zabagniliście
sprawy raz i na zawsze, i nie będziecie już mieli następnej szansy. Przynajmniej
póki ja będę miała tu coś do powiedzenia.
- Może dziewczęta mają inne zdanie - wysunął przypuszczenie Miller.
- To ja edukuję dziewczęta - powiedziała panna Denis. - To proces
powolny, ale mamy mnóstwo czasu. I wydaje mi się, ze moje lekcje zaczynają
padać na podatny grunt. Dobrze nam było razem, prawda, dziewczęta?
- Tak jest, panno Denis - odpowiedziały chórem.
- I nie potrzebujemy, żeby ten mężczyzna kręcił się w okolicy,
prawda?
- Nie potrzebujemy, panno Denis.
- Widzi pan?
- Chwileczkę - rzekł Miller. - Myślę, że wasze wywody opierają
się na błędnym rozumowaniu. To tylko niektórzy mężczyźni są odpowiedzialni
za wojny. Nie wszyscy. Na przykład ja należałem do najżarliwszych pacyfistów
w czasie, kiedy było to w istotny sposób niewygodne. Podczas drugiej wojny
światowej służyłem w oddziale sanitarnym. Nigdy nie odebrałem życia istocie
ludzkiej i nie miałem takiego zamiaru.
- Jest więc pan tchórzem, a zarazem mężczyzną - stwierdziła panna
Denis.
- Nie uważam się za tchórza - odparł Miller. - Byłem świadomym
obdżektorem z przekonania, nie z tchórzostwa. Mój oddział sanitarny działał
na linii frontu, razem z żołnierzami. Nie mieliśmy tylko broni. Wielokrotnie
znajdowałem się pod ostrzałem. Byłem ranny, chociaż niezbyt ciężko.
- Jakież to bohaterskie! - rzekła panna Denis, a dziewczęta się
zaśmiały.
- Nie mam zamiaru chwalić się przed wami swoimi dokonaniami -
zapewnił Miller. - Próbuję po prostu wam wyjaśnić, jakim typem mężczyzny
jestem. Mężczyźni są różni, wie pani.
- Wszyscy są tacy sami - stwierdziła panna Denis. - Co do jednego.
Brudne, włochate, śmierdzące, obleśne bydlaki, które zaczynają wojny i
zabijają kobiety i dzieci. Niech pan mi nawet nie próbuje opowiadać o mężczyznach.
- Muszę - rzekł Miller. - Pani nie wie o nich zbyt wiele. Niech
mi pani powie, co pani sama zrobiła, by powstrzymać wojny, których pani
tak nienawidzi?
- Co może zrobić kobieta? - spytała retorycznie panna Denis.
- Jeńcy muszą iść za zwyciężcami.
- Bzdury - odrzekł Miller. - Kobiety mogłyby zrobić mnóstwo,
jeśliby chciały naprawdę powstrzymać wojny. Czy czytała pani w ogóle Lizystratę?
Arystofanes powiada jak kobiety odmówiły współżycia z mężami dopóki nie
zaprzestali oni walk. Wykazuje to...
- Czytałam tę sztukę - oświadczyła panna Denis. - To było niezbyt praktyczne
rozwiązanie.
- Czemu? Czyż nie dlatego, że zbyt wiele was, kobiet, kochało
wojny i uwielbiało żołnierzy? Mogłybyście skończyć z nimi, gdybyście tylko
tego pragnęły. Nietsche powiada...
- Niech pan mi tu nie cytuje tych przeklętych męskich autorów
- rzekła na to panna Denis. - Pańska logika jest słuszna tylko pozornie.
Jest faktem, że wy, mężczyźni, mieliście władzę i jej
nadużyliście. Traktowaliście kobiety jak zabawki, a Ziemię jako jedno wielkie
pole bitwy, dopóki nie wywojowaliście własnej zagłady. Teraz jesteście
skończeni, starci na proch. Wymarły gatunek. Stoi pan tutaj z tą zabawnie
włochatą twarzą i wygląda pan równie dziwnie jak dinozaur czy dodo. Niech
pan sobie odejdzie i gdzieś tam umrze, panie Miller. Teraz my, kobiety,
mamy swoją szansę.
- Możecie napotkać trudności
z rozmnażaniem.
- Ale są one do pokonania. Bardzo uważnie śledziłam ostatnie
prace nad partenogenezą. Rozmnażanie się bez samców jest najwyraźniej możliwe.
- Niewykluczone - rzekł Miller. - Ale nie ma pani praktyki w
pracy naukowej. A gdyby nawet pani ją miała, nie ma pani niezbędnego sprzętu.
- Ale znam miejsca, gdzie prowadzono te badania - odparła panna
Denis. - Może któraś z tych uczonych przeżyła. Jeszcze większe są szansę,
że sprzęt laboratoryjny jest nie naruszony. Wykorzystując go oraz własną
wiedze na temat tego zagadnienia myślę, że uporam się z tym problemem.
- Nigdy się pani nie uda.
- Myślę, że jednak tak. Ale nawet jeśli nie, raczej zgodzę się
na wymarcie rasy niż pozwolę, żeby mężczyźni znów wzięli sprawy w swe ręce.
Poczerwieniała na twarzy z wściekłości.
- Mogę zrozumieć, że żywi pani urazę do mężczyzn - powiedział
Miller. - Do pewnych mężczyzn. Ale naturalnie możemy to przedyskutować
i dojść do jakiegoś wygodnego dla obu stron...
- Nie! Już wszystko przedyskutowaliśmy! Niech się pan wynosi!
- Ani myślę - odrzekł Miller.
Panna Denis podeszła szybko broni i podniosła dzidę.
- Dziewczęta - zawołała - przygotujcie się.
Dziewczyny, wciąż zafascynowane Millerem, zawahały się chwilę. Potem,
podporządkowując się silnej osobowości Denis, wzięły po garści kamieni
ze swych plecaków. Były teraz podniecone. Wyczekująco patrzyły na pannę
Denis
- Pójdzie pan sobie?
- Nie.
- Kamieniami go!
Grad pocisków poszybował przez powietrze. Miller odwrócił się,
by zasłonić swój licznik Geigera, i poczuł ciosy na plecach i nogach. Nie
mógł uwierzyć w to, co się dzieje. Te dziewczyny, które kochał - a zwłaszcza
Suzie - nie rzucałyby w niego kamieniami. Przestaną za chwilę, zawstydzone.
Ale kamienie wciąż nadlatywały. Jeden z nich uderzył go w czubek
głowy. Miller, na poły ogłuszony, potrząsnął głową, obrócił się i ruszył
naprzód, ściskając wciąż licznik Geigera. Panna Denis niezgrabnie próbowała
wbić go na dzidę. Zrobił unik i lewą ręką złapał za drzewce. Mocowali się.
Prawie udało mu się wyszarpać jej oręż. Jednak silna i krępa jak byk panna
Denis - było dla niego zbyt wiele. Wyrwała mu dzidę i walnęła go po głowie
sękatym końcem. A dziewczyny wiwatowały! , Miller był teraz na kolanach,
a kamienie wciąż sypały się wokół. Koniec dzidy szturchnął go w bok. Miller
odtoczył się, unikając ciosu, i wstał.
- Zabić go! - wrzeszczała panna Denis. Zabić tego brudnego samca!
Dziewczęta, z twarzami zarumienionymi podnieceniem, następowały.
Miller czuł, jak dzida orze mu bok. Obrócił się i uciekł.
Nie wiedział, jak długo biegnie przez zielony półmrok lasu. W
końcu nie mógł już biec. Wyciągnął scyzoryk i odwrócił się. Nikt go jednak
nie ścigał.
Położył się na chłodnej ziemi i próbował zanalizować sytuację.
Ta kobieta, panna Denis, musi być szalona. Stara nieprzyjaciółka mężczyzn,
zaciekła lesbijka, doznała pomieszania zmysłów. A dziewczyny? Był pewien,
że nie chciały mu zrobić krzywdy. Może go kochały. Ale znajdowały się pod
wpływem tej starej jędzy.
Sprawdził sprzęt. Podczas ucieczki nie zgubił licznika Geigera
ani okularów. Również okulary tkwiły na nosie. Dziękował za to losowi.
Bez tych przyrządów byłoby mu trudno powrócić do swego obozowiska.
Zawsze wiedział, że ludzie są trochę zwariowani. Powinien zdawać sobie
sprawę, że ci, którzy ocaleli z atomowej zagłady, będą jeszcze bardziej
zwariowani niż poprzedni Ta obłąkana panna Denis! Wyobraziła sobię mężczyznę
jako gatunek wymarły!
Wstrząśnięty, uświadomił sobie, że przekracza to możliwości jego
wyobraźni. Bo jak wielu mężczyzn przeżyło? A kobiet? Ilu z tych ocalałych
posiada licznik Geigera, ilu zdoła pokonać leżące przed nimi niebezpieczeństwa?
Jednak mimo wszystko jego to nie dotyczyło. Troska o przyszłość
rasy ludzkiej nie należała do jego obowiązków. Był idiotą, że uwolnił demony
nadziei i pożądania. Teraz będzie musiał pokonywać je na nowo. Ale zrobi
to. Spędzi resztę życia wśród swych książek i obrazów. Być może będzie
ostatnim człowiekiem w pełni cywilizowanym.
Cywilizowanym... Miller zadrżał i wspomniał twarz Suzie i pozostałych
dziewcząt, kiedy patrzyły na niego swymi lamparcimi oczyma. To bardzo źle,
że nie zdołał osiągnąć jakiegoś kompromisu z panną Denis. Ale w tych okolicznościach
nie mógł nic zrobić...
Chyba żeby odrzucił wszelkie zasady, zgodnie z którymi żył do
tej pory.
Czy mógł to uczynić? Przytłaczały go demony usadowione na jego
barkach. Spojrzał na nóż w swej ręce i zadrżał. Dłoń zacisnęła mu się wokół
rękojeści.
W chwilę później ostatni cywilizowany mężczyzna świata był martwy.
Razem z nim znikł ostatni na świecie pacyfista i obdżektor z powodów moralnych,
ostatni bibliofil i ostatni kolekcjoner dzieł sztuki.
Miejsce tych uroczych postaci zajął M i l l e r, z zaciśniętym w dłoni
małym nożem, szukający w lesie pewnej rzeczy.
Żnalazł ją. Nadpalony błyskawicą konar, ciężki i długi
na metr.
Miller szybko usunął zbędne gałązki.
Wkrótce panna Denis zobaczy, jak typowe wcielenie owłosionej, śmierdzącej,
brudnej, wywijającej maczugą samczości rzuci się na nią. Miał nadzieję,
że ta kobieta uświadomi sobie, iż sama przywołała do życia tę bestię. Będzie
to dla niej pewną niespodzianką.
I wkrótce potem niespodziankę przeżyją dziewczęta. Zwłaszcza
Suzie.